Od poniedziałku szkolę się i pracuję już w nowej firmie. Nadal nie mogę uwierzyć, że faktycznie dostałam tę pracę. A jednak się udało! Tak jak się spodziewałam, nowa praca to nowe wyzwania i w praniu wygląda to zupełnie inaczej, niż myślałam.
Urazy mózgu to naprawdę wysoka poprzeczka i cholernie ciężki oddział. Trochę jak dom wariatów :) Ogromne wyzwanie i jeszcze większa odpowiedzialność. Nie to, żebym w Polsce pracowała w podobnym miejscu, mam jednak jako takie porównanie i stwierdzam, że Polska w tej kwestii jest daleko w tyle a prawa pacjentów.. jakby nie istniały.
Same szkolenia to ciężka przeprawa, wszystko jest niesamowicie skomplikowane (w teorii, co dopiero w praktyce) i na wszystko (dosłownie wszystko) są odpowiednie przepisy, regulacje i dokumenty. Mówiąc łopatologicznie, zanim cokolwiek zrobię, czy powiem do pacjenta, muszę pięć razy pomyśleć i przemyśleć, abym przypadkiem nie złamała prawa.
Zabawne, że z trudem przychodzi mi przetłumaczenie na język polski tego, czego dowiedziałam się na szkoleniach. Miałam jakieś tam pojęcie i doświadczenie w temacie, bo ponad dwa lata przepracowałam w domu opieki, ale w tym wypadku to była kropla w morzu. Trochę to przerażające, z drugiej strony wspaniałomyślne. Jak bardzo dba się tutaj o pacjentów, o ich dobro, godność, zdrowie i jakość życia.
Jestem bardzo zmęczona po minionym tygodniu, był bardzo intensywny, poprzeplatanym szkoleniami i uczeniem się i poznawaniem środowiska, wewnętrznych przepisów, pacjentów i współpracowników.
Pacjentów jest tylko dziewięciu. Wszystko dzieje się jakby w zwolnionym tempie. Nikomu nigdzie się nie spieszy, poświęcam pacjentowi ogromną ilość czasu (w porównaniu z dosłownym zapieprzem w poprzedniej pracy). Jest czas na rozmowę, na śniadanie, trzy herbatki, grę w karty, zakupy, spacer do miasta albo rehabilitację (od tego tam jestem). Ćwiczymy pamięć, mowę, wykonywanie pewnych czynności, staramy się wprowadzić pacjentów na nowo do życia i funkcjonowania w społeczeństwie, z i między ludźmi.
Dwa dni temu przyjęliśmy nowego pacjenta z PTA (post-traumatic amnesia).. w życiu czegoś takiego nie widziałam. I jest mi faceta niesamowicie żal. Nie wie gdzie jest ani czemu tu jest.
Nie pamięta, że miał wypadek i doszło do uszkodzenia mózgu. Nie rozumie, jak się u nas znalazł. Chce natychmiast wyjść domu i twierdzi, że przetrzymujemy go tu siłą. Chce do pracy. Panikuje, że straci tę pracę, że nie ma go w jego mieszkaniu w Londynie. Bardzo ciężko go uspokoić, nie przyjmuje bowiem informacji i kompletnie nie wierzy w to, co staramy się mu wytłumaczyć. Na nic te tłumaczenia. Za godzinę i tak nic nie pamięta i wszystko wraca do punktu wyjścia... Czy wyobrażacie sobie, jakbyście się czuli w jego sytuacji...?