sobota, 26 stycznia 2013

dziś nie piszę

Pisanie pod wpływem silnych emocji jest złe. Potem będę tego żałować. Albo skasuję. No więc nie piszę, biorę kilka głębokich oddechów i wezmę gorącą kąpiel. Napiję się wina. Zrobię kilka kolejnych głębokich oddechów. Nie włączę już dzisiaj bloga.. :-)

sobota, 19 stycznia 2013

awans

Mimo moich usilnych starań nie daję rady pisać nowych postów częściej, niż dwa, trzy razy w miesiącu. Zbyt jestem skoncentrowana na codzienności - nowych obowiązkach, zdrowiu, planowaniu i realizowaniu różnych zadań. Poza tym zniechęciłam się pisaniem do samej siebie. Chwilowo.

Wracając do poprzedniego postu, całe tornado w pracy dotyczyło pacjenta, który w noc Sylwestrową miał jakieś psychotyczne ataki i wpadł w niekontrolowany szał. Próbował zrzucić mnie ze schodów, krzyczał, że nas wszystkich pozabija. Musiałam zamknąć się w biurze, gdy on walił pięściami w drzwi, kopał je, rzucał krzesłami itd. Babka, która teoretycznie miała prowadzić tej nocy naszą zmianę zamknęła się w toalecie na 2 godziny z jedynym działającym w budynku telefonem, wrzeszczała jak opętana i nie dawała sobie rady z udźwignięciem sytuacji.
Skończyło się na tym, że ja musiałam wziąć to na swoje barki mimo, że przepracowałam w tym miejscu (wówczas) tylko 3 tygodnie. Poprowadziłam zmianę, zdecydowałam się wyjść do pacjenta (mimo zagrożenia dla mojego własnego zdrowia i życia) i spróbować go uspokoić. Nie miałam uprawnień do podania mu leków, więc musiałam zdać się na wszelkie znane mi sposoby perswazji. Mimo dławiącego mnie strachu dałam radę na chwilę go uspokoić, zadzwonić ze swojego telefonu do szefowej i w końcu sytuacja jako tako została opanowana. Pod koniec zmiany napisałam raport, długi na 4 strony. Następnego dnia panikara złożyła wypowiedzenie (uprzedziła szefową, która i tak miała zamiar rozpocząć dochodzenie i pewnie w efekcie ją zawiesić za niedopełnienie obowiązków służbowych i nieprofesjonalne zachowanie) a ja odbyłam 2 rozmowy z przełożonymi, dostałam wiele gratulacji od współpracowników i butelkę wina od mojej managerki.
Wczoraj natomiast dostałam propozycję objęcia stanowiska koordynatorki nocnej zmiany (to nie tylko z powodu tamtej nocy). Dużo wyższa stawka godzinowa. Ale odmówiłam. Tina pokiwała tylko głową i powiedziała, że wie i rozumie. Poczekam, aż zwolni się miejsce na dziennej zmianie. Zrobię trochę więcej szkoleń. Ja, moja cukrzyca, chęć rozwoju, to wszystko nie było by najlepszym rozwiązaniem, mimo pieniędzy i samego faktu takiego uznania ze strony szefowej w postaci awansu. Niektórzy pukają się w głowę. A ja w tym wszystkim, cholera, jestem siebie i swojej decyzji pewna. Mimo wszystko.

piątek, 4 stycznia 2013

historia obrazkowa

Chyba nie przesadzę, gdy napiszę, że z końcem roku znalazłam się w oku cyklonu - zawodowego i prywatnego. Nie dziwi mnie, że wszystko działo się jednocześnie, dzień po dniu. Bo tak to już u mnie jest, że jak się wali, to wszystko na raz. Zdziwił mnie jedynie fakt, że dałam sobie radę i nie utonęłam w natłoku wydarzeń, emocji i potwornego zmęczenia fizycznego i stresu. Jestem z siebie dumna!
Udało mi się uchwycić niektóre chwile dzięki uprzejmości mojego telefonu, który był bliski klasycznego zdechnięcia, a teraz Wy możecie pooglądać sobie zdjęcia. Między nimi krótkie historie, mniej lub bardziej powiązane z obrazkiem/dniem, w którym zdjęcie cyknęłam.


Nic nie zapowiadało wspomnianego cyklonu. W przerwie na lunch mąż przyjechał po mnie do pracy i zabrał mnie do pobliskiej [ulubionej ostatnio] kawiarni przy Roff Avenue. Było przyjemnie i relaksująco, jak nigdy.. Wieczór w pracy też minął spokojnie.


Następnego dnia zadzwoniła do mnie moja przyjaciółka Phil oznajmiając, żebym zbierała się do wyjścia ok. 11, bo ma dla mnie wieści i zabiera mnie na lunch. Ulewa była koszmarna, połamałam dwa parasole, ale sam lunch zjadłyśmy w ciepłej stylowej knajpce The Rose, ukrytej w bocznej uliczce przy High Street.
Phil oznajmiła, że wraca do Afryki, do Zimbabwe. To już wiem, gdzie jest haczyk? Otóż haczyk krył się w dacie, bowiem Phil zabukowała już bilet na 16 stycznia, pozrywała wszelkie umowy z dostawcami prądu, wody etc. a co najważniejsze, w końcu zerwała z facetem. Poparłam, wsparłam, otarłam łezkę w kąciku oka.

The Rose



Po przeciągającej się do popołudnia rozmowie poszłyśmy do centrum połazić po sklepach i poświątecznych straganach, które nadal oferowały przecenione towary. Kuszące oliwki, sery, włoskie wędliny, plecione afrykańskie kosze, stosy durnostojek, słodycze i indyjskie warzywa.


Następnego dnia, a była to niedziela, wybrałam się z mężem do Londynu. Obiecywałam mu tę wycieczkę już od kilku miesięcy, bo biedaczek nigdy nie miał okazji odwiedzić Elżbiety..


Zwiedziliśmy sobie 3 muzea, tu akurat Victoria & Albert Museum. Zmusiłam męża do zwiększenia obrotów i spostrzegawczości przy dosłownym przelatywaniu przez poszczególne wystawy, bo byliśmy mocno ograniczeni czasem i odległościami.

Victoria & Albert Museum

Victoria & Albert Museum 

 Victoria & Albert Museum 


Następnie udaliśmy się do Science Museum...


















A na koniec do cudownego Natural History Museum, w którym oboje chcieliśmy (ale nie mogliśmy z oczywistych względów) spędzić cały dzień! Ich strona internetowa niestety nie powala, ale wierzcie mi na słowo, że naprawdę warto tam iść i zarezerwować sobie sporo czasu :) Poniżej kilka zdjęć z tego niesamowitego miejsca :













Tu jeszcze kilka zdjęć z biegania po Londynie ..

 przepiękny budynek Natural History Museum

 House of Parliament

Kiedy zrobiło się już ciemno wybraliśmy się do słynnego Harrods'a, gdzie sprawiłam sobie luksusowy (dla mnie) prezent w postaci wymarzonych kosmetyków MAC (fluid i róż do policzków, na więcej nie było mnie stać).

Później podjechaliśmy metrem na jedną z najbardziej zatłoczonych ulic Europy - Oxford Street, gdzie znajdują się sklepy i domy towarowe chyba absolutnie każdej bardziej znanej marki. Istne szaleństwo!
(przepraszam za jakość zdjęć, ale w tym tłoku nie dało się stanąć nawet na chwilę bez poszturchiwania i kogoś wpadającego na nas co rusz)








Na koniec zabrałam męża na romantyczny spacer w okolice London Eye i Big Bena. Kupiliśmy sobie pyszną kawę na wynos i zasiedliśmy na ławeczce, mając przed sobą wspaniały widok na najsłynniejsze na świecie wielkie oko Londynu, a po prawej stronie Big Bena. Rękawiczki i szaliki bardzo się przydały, ale nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłam w tak romantycznym nastroju i kiedy tak dobrze nam się z mężem rozmawiało.. Oby w 2013 roku więcej takich momentów..






Jeśli chodzi o zdjęcia, to na tyle kochani. Mam nadzieję podobała wam się ta mała foto-wycieczka po Londynie. Mój mąż był zachwycony (ja trochę mniej, bo ile razy można odwiedzać te same miejsca i zdzierać sobie buty kilometrami między jedną linią metra, a drugą), ale i tak było warto, bo nareszcie spędziliśmy trochę czasu we dwoje i chyba trochę odbudowaliśmy nasze nadwyrężone relacje.

Następnego dnia rano musiałam jechać pociągiem do Luton na spotkanie w szpitalu, w celu określenia mojego dalszego leczenia i walki z potworem. Niestety dobrych wieści nie otrzymałam, a wszystko niestety przeciągnie się w czasie o kolejne kilka lat, zanim będę mogła przejść operację, na jaką czekam już od bardzo dawna. Jestem rozczarowana i zła, ale chyba tak po prostu miało być....
Ta wycieczka była trudna fizycznie, bo cały poprzedni dzień spędziliśmy przecież na nogach, łażąc po Londynie. Do Bedford wróciliśmy mocno padnięci, myślałam tylko o gorącej kąpieli i łóżku, ale oczywiście moje plany nigdy się nie sprawdzają :) na stacji spotkałam Phil, więc oczywiście kawka, gorąca czekolada, frytki z fish shopu i kolejne przegadane dwie godziny w dworcowej kawiarni. Phil zapytała mnie, co robię następnego dnia (czyli 1go stycznia). Odpowiedziałam, że niestety idę rano do pracy, ale jeśli coś się stało, to mogę spróbować z kimś się zamienić. Phil na to, że nie, to nic bo chciała tylko abym pojechała z nią do Londynu do jej rodziny na noworoczny obiad i na groby jej męża i rodziców, chciała się ze wszystkimi pożegnać, zanim na dobre wyjedzie do Afryki. W tym momencie zadzwonił mój telefon, była to koleżanka z pracy. Zapytała, czy może zechciałabym zrobić nocną zmianę dzisiaj (w Sylwestra..), bo potrzebują dodatkową osobę. Z prędkością światła obliczyłam wszystko w głowie i połączyłam fakty, po czym z wielkim uśmiechem na twarzy, ku wielkiemu zaskoczeniu koleżanki zgodziłam się przyjść tej nocy do pracy. Rozłączyłam się jak gdyby nigdy nic, i natknęłam się na wielce zdziwione spojrzenie Phil. Wykrzyknęłam "No, to jednak jedziemy jutro rano do tego Londynu moja droga!", po czym zebrałam swoje i męża klamoty i ruszyłam do wyjścia, tłumacząc jeszcze bardziej zdziwionej Phil, że skoro mam iść dzisiaj na nockę a jutro prosto z pracy jechać do Londynu, to muszę się przecież przespać. Pokiwała tylko głową i pseudo migowym językiem dała mi do zrozumienia, że mam do niej zadzwonić z samego rana jak dojadę do domu, aby umówić się na pierwszy off pick tego dnia. Tak też zrobiłam. Ale zanim zasiadłam rozdygotana w pociągu do Londynu, przeżyłam chyba najgorszą noc w swoim życiu...

Ale o tym w następnej notce, bo odpadną mi zaraz ręce :) gratuluję tym, którzy wytrwali aż do tego momentu!