sobota, 14 grudnia 2013

puk puk

Raz dwa trzy.. Próba klawiatury.
Dzisiejszy post poświęcony jest życiu, zmianom i ich braku, starzeniu się, wracaniu i odchodzeniu. Z końcem 2013 roku stawiam sobie pytania nad celowością pisania, bycia, przyjaźni i kariery. Przyszłość, która miała być ciekawa, dorosłość, która nie jest łatwa, to wszystko dzieje się teraz, a nie kiedyś tam, za jakiś czas. W toku wiele projektów artystycznych, w głowie wiele znaków zapytania.. Żyję, pracuję, mieszkam i egzystuję. Nie jestem nikim wyjątkowym, a przecież miałam być. A jak tam u was?

czwartek, 9 maja 2013

krótko i na temat

6 miesięcy lubienia mojej nowej pracy to i tak długo, prawda?
Teraz jej nienawidzę i zastanawiam się nad zmianą. Było pięknie, jest beznadziejnie. Moja szefowa doprowadza mnie do histerii.

sobota, 4 maja 2013

hello May!

Przypomniały mi się czasy, kiedy jeszcze mieszkałam w Holandii. Było to prawie dziesięć lat temu i wydawało mi się, że mogę wszystko i wszystko było przede mną.
Byłam młodsza, nie mogłam się wprost doczekać weekendu. Umawiałam się z koleżankami, zakładałam kolorowe rajstopy, spódniczkę i najbardziej wydekoltowaną bluzkę, jaką można sobie wyobrazić. Jechałyśmy do Utrechtu rowerami, spędzałyśmy dziką noc w nocnych klubach i pubach, całowałyśmy chłopców i piłyśmy złota tequilę. Nad ranem przechadzałyśmy się brzegiem Keulsekade, piłyśmy kawę i powoli wracałyśmy do Zeist.
Dziś wolny weekend mam tylko raz w miesiącu i wyczekuję tych dwóch dni tylko po to, aby w końcu się wyspać, wyłączyć alarm w telefonie i przeleżeć cały dzień na kanapie, w starym powyciąganym podkoszulku,  ze szklanką mrożonej herbaty, laptopem i paczką papierosów. I jestem tym nieziemsko podekscytowana!

środa, 24 kwietnia 2013

inspekcja

Wczoraj zawitała do nas miła pani z agencji wynajmu, chcąc przeprowadzić inspekcję nieruchomości. Wizyta była krótka, pani zachwycona mieszkaniem. Podobno nie często zdarza się, że ktoś dba o mieszkanie czy dom w takim stopniu, jak my. Zdziwiłam się, bo mistrzynią porządku to ja nie jestem, choć często słyszałam historie o brytyjskich lokatorach, którzy mieszkają w syfie i doprowadzają domy do ruiny. Jakże miło było usłyszeć, że agencja cieszy się, że nas "ma" i liczy, że zostaniemy ich klientami jeszcze na długo. Mimo dwukrotnego spóźnienia się z czynszem i zaległości z council taxem.. ? Pani nie wspomniała nic na ten temat, więc albo nie ma to tak naprawdę dużego znaczenia, albo nie miała o tym pojęcia.. Tak czy siak, nerwówka i szorowanie listw przypodłogowych opłaciły się, a może i dostanę w końcu wywietrznik nad kuchenką :)

sobota, 20 kwietnia 2013

Wiosna w ukeju

egzystuję sobie

Kwiecień jakoś wyjątkowo szybko mi upływa. Praca, dom, praca i tak kółko. W Polsce było też szybko, i bez rewelacji. Wybrałam się do psychiatry, kiedy byłam we Wrocławiu, przepisał mi jakiś lek przeciwlękowy, ale szczerze mówiąc nie czuję jakiejś dużej poprawy. Tak właściwie, to zżera mnie stres i kiepsko sobie z tym radzę. Dlatego nic nie planuję, nic nie robię, żyję jakbym nie żyła, egzystuję, bo muszę. Trochę ze strachu, trochę z braku możliwości. Brak mi motywacji. Ale przynajmniej wiosna zawitała w Bedford i trochę raźniej jeździ mi się do pracy rowerem.

środa, 3 kwietnia 2013

gorzka herbatka

Po ostatnich dwóch tygodniach wytężonej pracy umysłowej i fizycznej przychodzą mi do głowy następujące określenia : dupa, Jasiu i karuzela.
Dlaczego? Bo, najzwyczajniej w świecie czuję, że wszystko co robię nie ma najmniejszego znaczenia i sensu. Zderzenie czołowe z rozpędzoną codziennością i wyssanymi z palca nadziejami na poprawę sytuacji.
Ot, zwyczajnie tracę cierpliwość do siebie, ludzi, pracy. Anglia, cholerna herbatka!

wtorek, 26 marca 2013

strajk

Jak powszechnie wiadomo kawa i papieros z samego rana poprawiają humor po ciężkiej nocy. Niestety nie dziś. Robię już trzecią rundkę między kuchnią, czajnikiem i popielniczką i nic z tego. I nie mogę się wyprostować, moje plecy strajkują. Oh man :(

środa, 6 marca 2013

lecę

No to jadę. To znaczy lecę. I (raczej) nie będę blogowała przez najbliższy tydzień. Ale kto wie ;)

piątek, 1 marca 2013

chyba dożyję

Tak, to znowu ja i znowu będę się żalić, więc żeby nie było, że nie ostrzegałam. ;-)

Ostatnią noc przespałam w miarę dobrze, choć nadal jestem w dołku psychicznym. Dzień spędziłam w domowych dresikach na kanapie, przed komputerem. Chwilami nawet nie myślałam już o pracy, zamówiłam sobie nawet jakieś ciuchy online, na poprawę humoru (no typowa baba ze mnie).
Mąż wrócił z pracy i wręczył mi kopertę mówiąc "coś tu do ciebie przyszło". Otworzyłam, patrzę szpital w Luton. Czyli znowu coś w związku z moją operacją (której mi odmówili w grudniu, nie pamiętam czy o tym pisałam, czy nie).
Czytam, czytam i nie do końca rozumiem, wygląda to jak list lekarza ze szpitala do mojej lekarki w przychodni. List zaniepokojonego lekarza. List brzmiący dość dziwnie i ostro. Dlaczego więc przyszedł do mnie? Czy muszę go teraz zanieść do przychodni?
Chodzi o moje wyniki. Bardzo złe. Poziom czegoś wynosi ponad 89 a norma jest między 5-7. Wnioskuję, że chodzi o glukozę i czynność trzustki. Czytam dalej. Trzęsą mi się już łapy. To znaczy, że co się ze mną dzieje? Umieram już? Wysiada mi trzustka? W liście piszą coś o natychmiastowej konsultacji z lekarzem, hospitalizacji, podniesieniu insuliny i tabletek, oskarżają moją lekarkę o nie przeprowadzenie jakiś tam badań i nakazują zrobienie próby czegoś. Nie bardzo rozumiem ten bełkot i jakieś znaczki, literki, skróty i cyferki. Ale słabo mi i czuję, jak para wylatuje mi uszami. Odkładam list, odmawiam pokazania go mężowi, gdy pyta o co chodzi. Mówię, że to nic ważnego. Skręca mnie od środka, zapalam papierosa, upewniam się, że bilet do Polski jest zabukowany, dzwonię do ojca przypomnieć, aby odebrał mnie z lotniska. Nie mam siły zmierzyć się z tym tematem. Chyba dożyję do powrotu, nie?

czwartek, 28 lutego 2013

terapia bólowa

Przetrwałam. Nie wiem jak, ale przetrwałam. Momentami było ciężko, nawet bardzo. Chciałam wyjść, zatrzasnąć drzwi i więcej do pracy nie wracać. Wszystko się popieprzyło, zostało odwrócone do góry ogonem, czy jak to się tam mówi. Nie mam siły do ludzi, nie mam ochoty udawać, że wszystko jest w porządku. Ktoś o dobrym sercu doradził mi abym chodziła z podniesioną głową. A więc staram się, choć mimo wszystko żal mam ogromny i zastanawiam się nad złożeniem wypowiedzenia.

Codziennie ktoś dolewa kolejne krople do mojej czary goryczy. I przyznaję - nie daję już rady, upadłam na pysk i nie mogę się podnieść. Zabukowałam dziś bilet do Polski, muszę stąd wyjechać, odpocząć, zmienić klimat, otoczenie, nabrać sił i zastanowić się, co dalej. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś nauczę się odporności, wdupiemania ;-) i wybaczania. Nie wiem nawet, czy chcę.
W ramach terapii bólowej i przelania emocji poszłam dziś po pracy zrobić sobie nowy tatuaż. Pomogło, dziś ból był dobry i oczyszczający. Potem przespałam całe popołudnie. A teraz kiwam się jak ten głupek na krześle i myślę co ze sobą zrobić..

rozczarowanie

Wczoraj wieczorem, przy okazji wyjaśniania z managerką powodów mojej nieobecności (co zgodnie z moimi przewidywaniami zostało zaakceptowane i zrozumiane) zostałam poinformowana o skargach, jakie na mnie wpłynęły przez ostatni tydzień czy dwa.

Czuję się rozerwana i urażona. Z ulubionej i chwalonej pracownicy zostałam czarną owcą???
Zraportowano moją wzmożoną chęć palenia papierosów, mój fejsbukowy żart na temat nocnej zmiany w pracy oraz żart, który miał miejsce po godzinach pracy, w prywatnym mieszkaniu V.  Żeby było śmieszniej, to nie była ona, co potwierdziły obie strony.

Kompletnie nie wiedziałam, co powiedzieć. Wyjaśniłam, ile mogłam, szefowa zrozumiała, że tak naprawdę nic się nie stało i ktoś po prostu stara się narobić mi problemów. Konsekwencji nie ma i nie będzie, bo tak naprawdę nic się nie stało, za plotki i ludzką głupotę nie będę płacić. A przynajmniej nie w pracy...
Bo kiedy wróciłam do domu, niestety wszystko we mnie puściło. Przepłakałam cały wieczór, całą noc i cały ranek. Przespałam może dwie godziny. Nie odmówiłam sobie zwymiotowania z nerwów nawet. I nie mogę pozbierać się do kupy. To była wyjątkowo gorzka pigułka i wyjątkowo nieprzyjemna lekcja pod tytułem "nikomu nie ufaj i miej się na baczności".

Przy okazji uświadomiłam sobie, jak źle ze mną, z moją psychiką, z emocjami. Jestem kompletnie wyczerpana i nie jestem w stanie się podnieść. Że mi przykro, to mało powiedziane. Dlaczego jakaś zazdrosna szuja ma mi bruździć w papierach i niszczyć karierę? O mały włos a nie dostałabym stałej umowy przez to (bo za trzy dni kończy się mój okres próbny).
To jest nie do pomyślenia, że w miejscu które pokochałam od pierwszego dnia, od pierwszego szkolenia, gdzie nagle zaczęłam widzieć siebie i swoją karierę w przyszłości, tak mocno kopie mnie po dupie. Czy szefowa faktycznie miała rację mówiąc, że chyba jednak lepiej się stało, że to nie ja dostałam awans?

poniedziałek, 25 lutego 2013

plus czy minus?

Do pracy, zgodnie z planem nie poszłam. Jak się okazało nie tylko ja "zachorowałam", bo Tina też nie pojawiła się dziś w pracy, o czym dowiedziałam się dzwoniąc po 10, żeby zgodnie z regulaminem poinformować pracodawcę, czy będę jutro, czy nie.
Jestem w sumie zadowolona, bo nie musiałam nic wyjaśniać przez telefon.
Kiedy wczoraj stawałam na głowie, żeby zamienić się z kimś na zmiany - odmówili mi wszyscy. Chciałam być fair, poinformowałam moją team leaderkę, że jutro mnie nie będzie, że chcę się zamienić, załatwić zastępstwo, cokolwiek. Odmówili mi wszyscy. Więc kiedy dziś, o godzinie 20.30 zadzwonili do mnie z pracy z prośbą, abym przyszła na nockę - odmówiłam. Dzwonili dwa razy i dwa razy odmówiłam. Mogłam iść, czemu nie. Ale jestem wredna i nie pójdę. 

Rano zadzwoniłam też do przychodni zapytać, czy na jutro rano mają jakieś wolne miejsca do pielęgniarki, ale i tym razem miałam szczęście, bo okazało się, że dziś po 18 mogę zobaczyć się z moją lekarką. W międzyczasie zrobiłam sobie filmowy seans, ucięłam sobie popołudniową drzemkę, wzięłam kąpiel. Zrobiłam wszystko, co zrobić mogłam byle tylko trochę odetchnąć i odpocząć od wszystkiego i od wszystkich. Czuję się już lepiej, ale bez rewelacji. Sąsiedzi na dole postanowili bowiem zaznajomić mnie ze swoją muzyką... i słucham jej od sześciu godzin...

Jutro małżonek ma rozmowę o pracę w mojej firmie, aplikował za moją namową na nocki, więc jeśli tylko dostanie tę pracę wyprowadzamy się z mojego ukochanego mieszkania do jakiegoś małego domku bliżej mojej pracy. Bez sąsiadów pod nami, nad nami, najlepiej na środku pustyni.. Trochę mi żal tego pięknego mieszkania, ale już nie mogę wytrzymać z tymi wariatami. Niestety skargi do ich agencji pomogły tylko na chwilę.

Jutro popołudniowa zmiana, będę pracowała z pacjentem, z którym w ubiegłym tygodniu byłam u lekarza i musiałam przekazać mu informację o tym, że prawdopodobnie ma HIV. Niesamowicie smutna i rozdzierająca nowina, zwłaszcza dla kogoś, kto ma kłopoty z wyrażaniem siebie i swoich emocji, tak jak on. Młody facet, całe życie przed nim. Zdawało się, że robi takie postępy. Staram się go rozweselić, zająć czymś innym, bo oczekiwanie na wyniki testów krwi to co najmniej dwa tygodnie. Denerwujemy się wszyscy chyba tak samo mocno, jak on.
Zaczęłam myśleć o tym, co by było gdybym to była ja. I wiecie co? Nie umiem sobie tego nawet wyobrazić. A czy wy robiliście sobie kiedyś testy na HIV? A może jesteście stuprocentowo pewni, że was ten temat nie dotyczy? ...

niedziela, 24 lutego 2013

arrrggg!!

Boli mnie gardło. Łapię jakieś przeziębienie. Jestem zestresowana. W pracy miałam atak paniki, jakiego nie miałam już od kilku miesięcy. Po drodze do domu wywaliłam się jak długa na środku chodnika, zwichnęłam kostkę i stłukłam kolano. No i podarłam na amen ukochane czarne rurki. To znaczy spodnie.
Mam babską infekcję i nie mam czasu iść do lekarza. Wszystko mnie denerwuje, jestem sfrustrowana, niewyspana i mam żal do wszystkich o wszystko.
Z mojej wypłaty zostało mi 6 funtów do końca miesiąca. Prąd mi się kończy, chleb mi się skończył, wypalam właśnie ostatnie kilka gram tytoniu. Aa, no tak, jeszcze mężowi ukradli rower wczoraj rano.
Nie mam zamiaru iść jutro do pracy. No nie mogę, nie dam rady, nie jestem w stanie. I naprawdę nie wiem, co mam powiedzieć szefowej i jak to wytłumaczyć. No przecież nie powiem, że wszystkie problemy świata spierdoliły mi się nagle na głowę!

środa, 20 lutego 2013

unfortunately you were unsuccessful

Awansu niestety nie dostałam. Dostała go koleżanka, która go nie chciała, ale mimo wszystko aplikowała, poszła na rozmowę, a teraz przeprasza mnie, że tak wyszło, bo bardzo chciała abym to była jednak ja.
Jestem wkurzona. Nie o sam fakt, ale o postawę koleżanki.

Żeby osłodzić mi przegraną szefowa zaproponowała mi mniejszy awans, i jakieś tam dodatkowe obowiązki, więc i pewnie małą podwyżkę (mam nadzieję..) ale powiedziałam tylko, że dziękuję i to przemyślę.

Wyszłam z pracy, wypaliłam trzy papierosy i wpadłam do ów koleżanki na kawę. Chciałam jej pogratulować, ona mnie przeprosić. Dość niezręcznie było, ale znalazły się i dobre strony tej sytuacji.
Muszę to przełknąć. Chyba za bardzo liczyłam na ten awans, za bardzo go chciałam i za bardzo się jednak nakręciłam, mimo, że powtarzałam sobie do znudzenia aby tego nie robić..

piątek, 15 lutego 2013

brak weny

Zasiadłam do komputera z postanowieniem napisania notki, z wielką ilością pomysłów i posklejanych już słów. Zrobiłam sobie kawę, odpaliłam papierosa, włączyłam muzykę, słowem przygotowałam się do działania.. Niestety wszystko wyparowało z mojej głowy i nie mam zielonego pojęcia jak zacząć i co napisać.
Kiedyś przychodziło mi to z łatwością, teraz zupełnie nie wiem jak to zrobić. Jak pisać, co pisać? Chęci są, owszem, ale brakuje tego czegoś... To już chyba nie jest taka frajda, jak kiedyś. Blogowanie zawsze miało dla mnie sens, bo tu mogłam wylać wszystkie żale i radości. Fajnie było przeczytać potem dobre słowo od komentujących, pośmiać się i powzdychać przy komentarzach.
Teraz nie wiem co ma sens, a co nie. Czy pisanie o czymś jest ważne dla mnie, czy da coś czytelnikowi, czy może będzie kolejną sklejką słów bez znaczenia wrzuconą w rzekę internetu. Trochę mi głupio, trochę i przykro, może kiedyś ta radość wróci, w tym momencie nie widzę sensu pisania na siłę, kiedy nawet nie wiem jak zacząć wpis, który docelowo miał być o moim interview i moich nadziejach na awans i planach z tym związanych. O tym, że nie wiem jak sobie poradzę z przegraną, o tym, że spodziewam się podwyżki wraz z nowym stanowiskiem i już snuję plany o kupnie porządnej szafy, toaletki i biletu do Polski. Chciałam też napisać o tym, jak Tina śmiała się ze mnie i do mnie w trakcie interview i nie mogłam się skupić, o tym jak odkryłam, że jeden z pacjentów mówi po rosyjsku i rozumie polski, jak zostałam jego tłumaczką i jedyną osobą, z którą rozmawia.
Ale nie napiszę, bo kurde, nie wiem jak.
Zazdroszczę wam wszystkim weny i łatwości pisania.

środa, 6 lutego 2013

wariaty

A nie mówiłam, że to cisza przed burzą? No mówiłam!
I powiem więcej - jak nie urok, to sraczka !

Tym razem sąsiedzi zatruwają mi życie. Nie to, żebym była jedną z tych czepialskich sąsiadek, ale przypadkiem to oprawca robi z siebie ofiarę, a ja mam mdłości ze zdenerwowania, wysokie ciśnienie i zalewa mnie kurwica.

Od dwóch miesięcy mamy nowych lokatorów pod nami i prawie codziennie dostaję zawału przy ich koszmarnych awanturach, trzaskaniu drzwiami, darciu mordy i tak dalej i tak dalej. Prośbą się nie dało, to wysłałam maila do ich agencji. A dziś w moich drzwiach stanęła gówniara, wyrzuciła w moim kierunku wiązankę na temat tego kim i jaka jestem, na moje pytanie czy da mi łaskawie dojść do słowa wykrzyczała, że nie i sobie poszła. A ja dostaję białej gorączki i nie mogę się uspokoić. Oddechy nie pomagają. Nic, cholera nie pomaga. Ale to już mój problem, ona swój cel osiągnęła.

Nie wyobrażam sobie dalszego mieszkania w budynku z takimi wariatami :(

sobota, 2 lutego 2013

na dobrej drodze

W moim świecie chwilowo spokój (względny). Bez dramatów. Nie byłabym sobą, gdybym nie myślała już o ciszy przed burzą, ale póki co w porządku.
W pracy bez większych zmian, zaaplikowałam jedynie na stanowisko koordynatora na dziennej zmianie. Moja dobra koleżanka też. W dupę jeża. Może tym razem zniosę moją przegraną lepiej, niż ostatnio.. A w przegrywaniu nie jestem dobra, oj nie.

No iii... zrobiłam sobie tatuaż! Na palcu. Małżonek również się wytatuował. Teraz do końca życia będziemy nosić swoje imiona na palcach, co docelowo ma nas wzmocnić i przypominać o wyrzeczeniach, bólu i poświęceniu, które przeżywamy od nowa i od nowa, tak bez końca :) Jestem zakochana, znowu. Chyba wszystko się układa. Nie jest jak w bajce. Ale jesteśmy na dobrej drodze. I oby tak zostało.

sobota, 26 stycznia 2013

dziś nie piszę

Pisanie pod wpływem silnych emocji jest złe. Potem będę tego żałować. Albo skasuję. No więc nie piszę, biorę kilka głębokich oddechów i wezmę gorącą kąpiel. Napiję się wina. Zrobię kilka kolejnych głębokich oddechów. Nie włączę już dzisiaj bloga.. :-)

sobota, 19 stycznia 2013

awans

Mimo moich usilnych starań nie daję rady pisać nowych postów częściej, niż dwa, trzy razy w miesiącu. Zbyt jestem skoncentrowana na codzienności - nowych obowiązkach, zdrowiu, planowaniu i realizowaniu różnych zadań. Poza tym zniechęciłam się pisaniem do samej siebie. Chwilowo.

Wracając do poprzedniego postu, całe tornado w pracy dotyczyło pacjenta, który w noc Sylwestrową miał jakieś psychotyczne ataki i wpadł w niekontrolowany szał. Próbował zrzucić mnie ze schodów, krzyczał, że nas wszystkich pozabija. Musiałam zamknąć się w biurze, gdy on walił pięściami w drzwi, kopał je, rzucał krzesłami itd. Babka, która teoretycznie miała prowadzić tej nocy naszą zmianę zamknęła się w toalecie na 2 godziny z jedynym działającym w budynku telefonem, wrzeszczała jak opętana i nie dawała sobie rady z udźwignięciem sytuacji.
Skończyło się na tym, że ja musiałam wziąć to na swoje barki mimo, że przepracowałam w tym miejscu (wówczas) tylko 3 tygodnie. Poprowadziłam zmianę, zdecydowałam się wyjść do pacjenta (mimo zagrożenia dla mojego własnego zdrowia i życia) i spróbować go uspokoić. Nie miałam uprawnień do podania mu leków, więc musiałam zdać się na wszelkie znane mi sposoby perswazji. Mimo dławiącego mnie strachu dałam radę na chwilę go uspokoić, zadzwonić ze swojego telefonu do szefowej i w końcu sytuacja jako tako została opanowana. Pod koniec zmiany napisałam raport, długi na 4 strony. Następnego dnia panikara złożyła wypowiedzenie (uprzedziła szefową, która i tak miała zamiar rozpocząć dochodzenie i pewnie w efekcie ją zawiesić za niedopełnienie obowiązków służbowych i nieprofesjonalne zachowanie) a ja odbyłam 2 rozmowy z przełożonymi, dostałam wiele gratulacji od współpracowników i butelkę wina od mojej managerki.
Wczoraj natomiast dostałam propozycję objęcia stanowiska koordynatorki nocnej zmiany (to nie tylko z powodu tamtej nocy). Dużo wyższa stawka godzinowa. Ale odmówiłam. Tina pokiwała tylko głową i powiedziała, że wie i rozumie. Poczekam, aż zwolni się miejsce na dziennej zmianie. Zrobię trochę więcej szkoleń. Ja, moja cukrzyca, chęć rozwoju, to wszystko nie było by najlepszym rozwiązaniem, mimo pieniędzy i samego faktu takiego uznania ze strony szefowej w postaci awansu. Niektórzy pukają się w głowę. A ja w tym wszystkim, cholera, jestem siebie i swojej decyzji pewna. Mimo wszystko.

piątek, 4 stycznia 2013

historia obrazkowa

Chyba nie przesadzę, gdy napiszę, że z końcem roku znalazłam się w oku cyklonu - zawodowego i prywatnego. Nie dziwi mnie, że wszystko działo się jednocześnie, dzień po dniu. Bo tak to już u mnie jest, że jak się wali, to wszystko na raz. Zdziwił mnie jedynie fakt, że dałam sobie radę i nie utonęłam w natłoku wydarzeń, emocji i potwornego zmęczenia fizycznego i stresu. Jestem z siebie dumna!
Udało mi się uchwycić niektóre chwile dzięki uprzejmości mojego telefonu, który był bliski klasycznego zdechnięcia, a teraz Wy możecie pooglądać sobie zdjęcia. Między nimi krótkie historie, mniej lub bardziej powiązane z obrazkiem/dniem, w którym zdjęcie cyknęłam.


Nic nie zapowiadało wspomnianego cyklonu. W przerwie na lunch mąż przyjechał po mnie do pracy i zabrał mnie do pobliskiej [ulubionej ostatnio] kawiarni przy Roff Avenue. Było przyjemnie i relaksująco, jak nigdy.. Wieczór w pracy też minął spokojnie.


Następnego dnia zadzwoniła do mnie moja przyjaciółka Phil oznajmiając, żebym zbierała się do wyjścia ok. 11, bo ma dla mnie wieści i zabiera mnie na lunch. Ulewa była koszmarna, połamałam dwa parasole, ale sam lunch zjadłyśmy w ciepłej stylowej knajpce The Rose, ukrytej w bocznej uliczce przy High Street.
Phil oznajmiła, że wraca do Afryki, do Zimbabwe. To już wiem, gdzie jest haczyk? Otóż haczyk krył się w dacie, bowiem Phil zabukowała już bilet na 16 stycznia, pozrywała wszelkie umowy z dostawcami prądu, wody etc. a co najważniejsze, w końcu zerwała z facetem. Poparłam, wsparłam, otarłam łezkę w kąciku oka.

The Rose



Po przeciągającej się do popołudnia rozmowie poszłyśmy do centrum połazić po sklepach i poświątecznych straganach, które nadal oferowały przecenione towary. Kuszące oliwki, sery, włoskie wędliny, plecione afrykańskie kosze, stosy durnostojek, słodycze i indyjskie warzywa.


Następnego dnia, a była to niedziela, wybrałam się z mężem do Londynu. Obiecywałam mu tę wycieczkę już od kilku miesięcy, bo biedaczek nigdy nie miał okazji odwiedzić Elżbiety..


Zwiedziliśmy sobie 3 muzea, tu akurat Victoria & Albert Museum. Zmusiłam męża do zwiększenia obrotów i spostrzegawczości przy dosłownym przelatywaniu przez poszczególne wystawy, bo byliśmy mocno ograniczeni czasem i odległościami.

Victoria & Albert Museum

Victoria & Albert Museum 

 Victoria & Albert Museum 


Następnie udaliśmy się do Science Museum...


















A na koniec do cudownego Natural History Museum, w którym oboje chcieliśmy (ale nie mogliśmy z oczywistych względów) spędzić cały dzień! Ich strona internetowa niestety nie powala, ale wierzcie mi na słowo, że naprawdę warto tam iść i zarezerwować sobie sporo czasu :) Poniżej kilka zdjęć z tego niesamowitego miejsca :













Tu jeszcze kilka zdjęć z biegania po Londynie ..

 przepiękny budynek Natural History Museum

 House of Parliament

Kiedy zrobiło się już ciemno wybraliśmy się do słynnego Harrods'a, gdzie sprawiłam sobie luksusowy (dla mnie) prezent w postaci wymarzonych kosmetyków MAC (fluid i róż do policzków, na więcej nie było mnie stać).

Później podjechaliśmy metrem na jedną z najbardziej zatłoczonych ulic Europy - Oxford Street, gdzie znajdują się sklepy i domy towarowe chyba absolutnie każdej bardziej znanej marki. Istne szaleństwo!
(przepraszam za jakość zdjęć, ale w tym tłoku nie dało się stanąć nawet na chwilę bez poszturchiwania i kogoś wpadającego na nas co rusz)








Na koniec zabrałam męża na romantyczny spacer w okolice London Eye i Big Bena. Kupiliśmy sobie pyszną kawę na wynos i zasiedliśmy na ławeczce, mając przed sobą wspaniały widok na najsłynniejsze na świecie wielkie oko Londynu, a po prawej stronie Big Bena. Rękawiczki i szaliki bardzo się przydały, ale nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłam w tak romantycznym nastroju i kiedy tak dobrze nam się z mężem rozmawiało.. Oby w 2013 roku więcej takich momentów..






Jeśli chodzi o zdjęcia, to na tyle kochani. Mam nadzieję podobała wam się ta mała foto-wycieczka po Londynie. Mój mąż był zachwycony (ja trochę mniej, bo ile razy można odwiedzać te same miejsca i zdzierać sobie buty kilometrami między jedną linią metra, a drugą), ale i tak było warto, bo nareszcie spędziliśmy trochę czasu we dwoje i chyba trochę odbudowaliśmy nasze nadwyrężone relacje.

Następnego dnia rano musiałam jechać pociągiem do Luton na spotkanie w szpitalu, w celu określenia mojego dalszego leczenia i walki z potworem. Niestety dobrych wieści nie otrzymałam, a wszystko niestety przeciągnie się w czasie o kolejne kilka lat, zanim będę mogła przejść operację, na jaką czekam już od bardzo dawna. Jestem rozczarowana i zła, ale chyba tak po prostu miało być....
Ta wycieczka była trudna fizycznie, bo cały poprzedni dzień spędziliśmy przecież na nogach, łażąc po Londynie. Do Bedford wróciliśmy mocno padnięci, myślałam tylko o gorącej kąpieli i łóżku, ale oczywiście moje plany nigdy się nie sprawdzają :) na stacji spotkałam Phil, więc oczywiście kawka, gorąca czekolada, frytki z fish shopu i kolejne przegadane dwie godziny w dworcowej kawiarni. Phil zapytała mnie, co robię następnego dnia (czyli 1go stycznia). Odpowiedziałam, że niestety idę rano do pracy, ale jeśli coś się stało, to mogę spróbować z kimś się zamienić. Phil na to, że nie, to nic bo chciała tylko abym pojechała z nią do Londynu do jej rodziny na noworoczny obiad i na groby jej męża i rodziców, chciała się ze wszystkimi pożegnać, zanim na dobre wyjedzie do Afryki. W tym momencie zadzwonił mój telefon, była to koleżanka z pracy. Zapytała, czy może zechciałabym zrobić nocną zmianę dzisiaj (w Sylwestra..), bo potrzebują dodatkową osobę. Z prędkością światła obliczyłam wszystko w głowie i połączyłam fakty, po czym z wielkim uśmiechem na twarzy, ku wielkiemu zaskoczeniu koleżanki zgodziłam się przyjść tej nocy do pracy. Rozłączyłam się jak gdyby nigdy nic, i natknęłam się na wielce zdziwione spojrzenie Phil. Wykrzyknęłam "No, to jednak jedziemy jutro rano do tego Londynu moja droga!", po czym zebrałam swoje i męża klamoty i ruszyłam do wyjścia, tłumacząc jeszcze bardziej zdziwionej Phil, że skoro mam iść dzisiaj na nockę a jutro prosto z pracy jechać do Londynu, to muszę się przecież przespać. Pokiwała tylko głową i pseudo migowym językiem dała mi do zrozumienia, że mam do niej zadzwonić z samego rana jak dojadę do domu, aby umówić się na pierwszy off pick tego dnia. Tak też zrobiłam. Ale zanim zasiadłam rozdygotana w pociągu do Londynu, przeżyłam chyba najgorszą noc w swoim życiu...

Ale o tym w następnej notce, bo odpadną mi zaraz ręce :) gratuluję tym, którzy wytrwali aż do tego momentu!