piątek, 4 stycznia 2013

historia obrazkowa

Chyba nie przesadzę, gdy napiszę, że z końcem roku znalazłam się w oku cyklonu - zawodowego i prywatnego. Nie dziwi mnie, że wszystko działo się jednocześnie, dzień po dniu. Bo tak to już u mnie jest, że jak się wali, to wszystko na raz. Zdziwił mnie jedynie fakt, że dałam sobie radę i nie utonęłam w natłoku wydarzeń, emocji i potwornego zmęczenia fizycznego i stresu. Jestem z siebie dumna!
Udało mi się uchwycić niektóre chwile dzięki uprzejmości mojego telefonu, który był bliski klasycznego zdechnięcia, a teraz Wy możecie pooglądać sobie zdjęcia. Między nimi krótkie historie, mniej lub bardziej powiązane z obrazkiem/dniem, w którym zdjęcie cyknęłam.


Nic nie zapowiadało wspomnianego cyklonu. W przerwie na lunch mąż przyjechał po mnie do pracy i zabrał mnie do pobliskiej [ulubionej ostatnio] kawiarni przy Roff Avenue. Było przyjemnie i relaksująco, jak nigdy.. Wieczór w pracy też minął spokojnie.


Następnego dnia zadzwoniła do mnie moja przyjaciółka Phil oznajmiając, żebym zbierała się do wyjścia ok. 11, bo ma dla mnie wieści i zabiera mnie na lunch. Ulewa była koszmarna, połamałam dwa parasole, ale sam lunch zjadłyśmy w ciepłej stylowej knajpce The Rose, ukrytej w bocznej uliczce przy High Street.
Phil oznajmiła, że wraca do Afryki, do Zimbabwe. To już wiem, gdzie jest haczyk? Otóż haczyk krył się w dacie, bowiem Phil zabukowała już bilet na 16 stycznia, pozrywała wszelkie umowy z dostawcami prądu, wody etc. a co najważniejsze, w końcu zerwała z facetem. Poparłam, wsparłam, otarłam łezkę w kąciku oka.

The Rose



Po przeciągającej się do popołudnia rozmowie poszłyśmy do centrum połazić po sklepach i poświątecznych straganach, które nadal oferowały przecenione towary. Kuszące oliwki, sery, włoskie wędliny, plecione afrykańskie kosze, stosy durnostojek, słodycze i indyjskie warzywa.


Następnego dnia, a była to niedziela, wybrałam się z mężem do Londynu. Obiecywałam mu tę wycieczkę już od kilku miesięcy, bo biedaczek nigdy nie miał okazji odwiedzić Elżbiety..


Zwiedziliśmy sobie 3 muzea, tu akurat Victoria & Albert Museum. Zmusiłam męża do zwiększenia obrotów i spostrzegawczości przy dosłownym przelatywaniu przez poszczególne wystawy, bo byliśmy mocno ograniczeni czasem i odległościami.

Victoria & Albert Museum

Victoria & Albert Museum 

 Victoria & Albert Museum 


Następnie udaliśmy się do Science Museum...


















A na koniec do cudownego Natural History Museum, w którym oboje chcieliśmy (ale nie mogliśmy z oczywistych względów) spędzić cały dzień! Ich strona internetowa niestety nie powala, ale wierzcie mi na słowo, że naprawdę warto tam iść i zarezerwować sobie sporo czasu :) Poniżej kilka zdjęć z tego niesamowitego miejsca :













Tu jeszcze kilka zdjęć z biegania po Londynie ..

 przepiękny budynek Natural History Museum

 House of Parliament

Kiedy zrobiło się już ciemno wybraliśmy się do słynnego Harrods'a, gdzie sprawiłam sobie luksusowy (dla mnie) prezent w postaci wymarzonych kosmetyków MAC (fluid i róż do policzków, na więcej nie było mnie stać).

Później podjechaliśmy metrem na jedną z najbardziej zatłoczonych ulic Europy - Oxford Street, gdzie znajdują się sklepy i domy towarowe chyba absolutnie każdej bardziej znanej marki. Istne szaleństwo!
(przepraszam za jakość zdjęć, ale w tym tłoku nie dało się stanąć nawet na chwilę bez poszturchiwania i kogoś wpadającego na nas co rusz)








Na koniec zabrałam męża na romantyczny spacer w okolice London Eye i Big Bena. Kupiliśmy sobie pyszną kawę na wynos i zasiedliśmy na ławeczce, mając przed sobą wspaniały widok na najsłynniejsze na świecie wielkie oko Londynu, a po prawej stronie Big Bena. Rękawiczki i szaliki bardzo się przydały, ale nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłam w tak romantycznym nastroju i kiedy tak dobrze nam się z mężem rozmawiało.. Oby w 2013 roku więcej takich momentów..






Jeśli chodzi o zdjęcia, to na tyle kochani. Mam nadzieję podobała wam się ta mała foto-wycieczka po Londynie. Mój mąż był zachwycony (ja trochę mniej, bo ile razy można odwiedzać te same miejsca i zdzierać sobie buty kilometrami między jedną linią metra, a drugą), ale i tak było warto, bo nareszcie spędziliśmy trochę czasu we dwoje i chyba trochę odbudowaliśmy nasze nadwyrężone relacje.

Następnego dnia rano musiałam jechać pociągiem do Luton na spotkanie w szpitalu, w celu określenia mojego dalszego leczenia i walki z potworem. Niestety dobrych wieści nie otrzymałam, a wszystko niestety przeciągnie się w czasie o kolejne kilka lat, zanim będę mogła przejść operację, na jaką czekam już od bardzo dawna. Jestem rozczarowana i zła, ale chyba tak po prostu miało być....
Ta wycieczka była trudna fizycznie, bo cały poprzedni dzień spędziliśmy przecież na nogach, łażąc po Londynie. Do Bedford wróciliśmy mocno padnięci, myślałam tylko o gorącej kąpieli i łóżku, ale oczywiście moje plany nigdy się nie sprawdzają :) na stacji spotkałam Phil, więc oczywiście kawka, gorąca czekolada, frytki z fish shopu i kolejne przegadane dwie godziny w dworcowej kawiarni. Phil zapytała mnie, co robię następnego dnia (czyli 1go stycznia). Odpowiedziałam, że niestety idę rano do pracy, ale jeśli coś się stało, to mogę spróbować z kimś się zamienić. Phil na to, że nie, to nic bo chciała tylko abym pojechała z nią do Londynu do jej rodziny na noworoczny obiad i na groby jej męża i rodziców, chciała się ze wszystkimi pożegnać, zanim na dobre wyjedzie do Afryki. W tym momencie zadzwonił mój telefon, była to koleżanka z pracy. Zapytała, czy może zechciałabym zrobić nocną zmianę dzisiaj (w Sylwestra..), bo potrzebują dodatkową osobę. Z prędkością światła obliczyłam wszystko w głowie i połączyłam fakty, po czym z wielkim uśmiechem na twarzy, ku wielkiemu zaskoczeniu koleżanki zgodziłam się przyjść tej nocy do pracy. Rozłączyłam się jak gdyby nigdy nic, i natknęłam się na wielce zdziwione spojrzenie Phil. Wykrzyknęłam "No, to jednak jedziemy jutro rano do tego Londynu moja droga!", po czym zebrałam swoje i męża klamoty i ruszyłam do wyjścia, tłumacząc jeszcze bardziej zdziwionej Phil, że skoro mam iść dzisiaj na nockę a jutro prosto z pracy jechać do Londynu, to muszę się przecież przespać. Pokiwała tylko głową i pseudo migowym językiem dała mi do zrozumienia, że mam do niej zadzwonić z samego rana jak dojadę do domu, aby umówić się na pierwszy off pick tego dnia. Tak też zrobiłam. Ale zanim zasiadłam rozdygotana w pociągu do Londynu, przeżyłam chyba najgorszą noc w swoim życiu...

Ale o tym w następnej notce, bo odpadną mi zaraz ręce :) gratuluję tym, którzy wytrwali aż do tego momentu!



1 komentarz:

  1. Wcale nie było tak trudno wytrwać. Na pewno łatwiej niż Tobie przebrnąć przez te niezliczone atrakcje dnia. No i co z tą nocą? Opowiadaj.

    OdpowiedzUsuń